W ostatnim tygodniu zarówno na facebooku jak i na Grupie Porządkoodpornych tematem wiodącym były książki, a w zasadzie to, dlaczego nie możesz się z nimi rozstać. Każda z nas ma jakieś takie przedmioty w domu, z którymi nie może się rozstać, ale akurat w naszej kulturze książki są tym wspólnym mianownikiem, który łączy „ponad podziałami” – wszyscy (no dobra – prawie wszyscy) mają straszny problem, żeby je oddać, a o wyrzucaniu już kompletnie nie ma mowy. Dlatego dzisiaj, tak jak kiedyś Ci obiecałam, ponownie wracam do tematu pozbywania się rzeczy z domu.
W zasadzie te dyskusje, o których wspomniałam były tylko motywatorem, żeby napisać o tym teraz. Samą myśl miałam już jakiś czas temu, pod natchnieniem jednego z programów o zbieraczach.
Program dotyczył starszego (70+) małżeństwa, które od lat zmagało się z problemem zbieractwa. Tzn. mąż się zmagał, bo zbieraczką była żona, która problemu nie dostrzegała tylko ciągle i ciągle powiększała swoje bezcenne kolekcje. Ten odcinek był o tyle fascynujący, że zazwyczaj w takich programach przedstawiani są zbieracze „skrajni” – zbieranie śmieci, starych gazet, zgniłego jedzenia, a czasem nawet własnych odchodów. Do tego bród, smród i robactwo.
A u tego małżeństwa było czysto i był nawet względny „porządek”. Stosy wszystkiego nie przewalały się po podłodze i nie były wielką kupą chaosu, tylko wydawały się mieć jakiś system i w zasadzie nawet nie były „stosami”. Np. cała ściana była obwieszona elementami dekoracyjnymi, albo miedzianymi garnkami, albo zegarami, albo jeszcze czymś takim. I to nie mam na myśli, że tego było trochę za dużo, tylko autentycznie CAŁA ŚCIANA jedna rzecz obok drugiej i czasem nawet jedna na drugiej. Na „wystawkach” za szkłem lub na komodzie były „wyeksponowane” piramidy i wieże misternie poustawiane z porcelanowych naczyń, wazonów i figurek. Generalnie wszystkie te przedmioty były w idealnym stanie, a wręcz jak się później okazało, niektóre z nich miały nawet jakąś tam wartość rynkową, co przy tak ogromnej ilości rzeczy łącznie dało całkiem pokaźną kwotę.
A co było z drugiej strony?
Z drugiej strony była kobieta, która spędziła większość życia na sprzątaniu, układaniu, sortowaniu, porządkowaniu, czyszczeniu i wycieraniu z kurzu tych wszystkich zbiorów. Był mąż, który bał się ruszyć we własny domu, żeby czegoś nie przewrócić albo nie potrącić i który nie mógł normalnie używać swoich rzeczy, bo nie bardzo mógł się do nich dostać. A do tego wszystkiego były dorosłe córki, które już od lat tam nie mieszkały. I to w zasadzie one w tym wszystkim okazały się najbardziej inspirujące. Inspirujące dla mnie, bo jak tam w rodzinie było, to się aż tak szczegółowo nie wsłuchiwałam.
Jak już pisałam – kobieta problemu nie widziała. A maż, jak na dobrego męża przystało – cierpiał w milczeniu, bo co miał zrobić jak racjonalne argumenty do żony nie trafiały? I dopiero córki zaczęły cisnąć na matkę, żeby pozbyła się tych wszystkich rzeczy dopóki jeszcze ma czas. Czemu? Nie pamiętam dokładnie ale przypuszczam, że główną intencją było, aby oboje (matka i ojciec) nie musieli się do końca życia z tym wszystkim męczyć i żeby mogli skorzystać finansowo na sprzedaży bardziej wartościowych klamotów, a za odzyskane pieniądze wyjechali sobie np. na wymarzone wakacje.
I wiesz co sobie wtedy uświadomiłam? Mimo iż nie były to ewidentne śmieci, tylko rzeczy nadające się jeszcze do użytku i nawet przedstawiające jakąś drobną wartość, to dla wszystkich oprócz zbieraczki były to najzwyklejsze w świecie klamoty. Ta myśl była tak oczywista, a z drugiej strony tak odkrywcza, że przez nią zupełnie inaczej popatrzyłam na swoje mieszkanie. A później na mieszkanie mojej mamy i mojej babci.
Zdałam sobie sprawę ze smutnej ale oczywistej prawdy, że ta Pani, o której był program za jakiś czas umrze. Może będzie to za 10, może za 15, a może za 45 lat, przez które będzie ciągle tylko gromadzić i gromadzić rzeczy. Aż w końcu pewnego smutnego dnia będzie taka stara i schorowana, że nie będzie w stanie tego wszystkiego układać i sprzątać, bo fizycznie nie da rady. I będzie sobie jeszcze kilka lat żyć taka stara i schorowana w coraz większym brudzie gromadzącym się na jej zbiorach. A później jak każdy z nas – pewnego dnia w końcu umrze.
Jak myślisz? Co wtedy zrobią jej córki, które już teraz w maminych zbiorach nie dostrzegają żadnej wartości? Też będą już miały swoje lata i nie będą miały ani siły ani ochoty, żeby użerać się z problemem. Zapewne zabiorą cenną biżuterię, może jakieś pamiątki ze swojego dzieciństwa i w najlepszym wypadku kilka rzeczy, które im wpadną w oko, a co z resztą? Zamówią specjalistyczną firmę sprzątającą i wszystkie przez lata gromadzone i „dbane” mamine zbiory wylądują w tym samym miejscu, co na każdym programie o zbieraczach – w plastikowych worach, w ogromnym kontenerze na śmieci.
Dzisiejszy wpis będzie trochę dołujący i mroczny, bo nie umiem tej myśli przekazać inaczej niż wprost – Przejdź się do swojej mamy, cioci, babci, teściowej albo jakiejkolwiek bliskiej Ci kobiety, której daleko do minimalizmu i zastanów się, które z jej rzeczy wzięłabyś do siebie. Nie chodzi mi oczywiście o jakieś testamenty, czy inne „pośmiertne” listy życzeń. Chodzi mi o to, żebyś zobaczyła ile taka kobieta ma kompletnie niepotrzebnych rzeczy. Ilu z tych rzeczy nie chciałabyś mieć w swoim mieszkaniu. Oczywiście, że kilkaprzedmiotów może wpaść Ci w oko, ale zapewne większości wcale byś nie chciała. Większość pewnie uznasz za niepotrzebny klamot. Ja jakoś nie widzę u siebie w mieszkaniu miejsca na kolekcję kryształów, albo dekoracyjne, porcelanowe wazy na zupę. No nie i już.
Pomyśl sobie, że w pewnym momencie Twojego życia może przyjść taki moment, w którym będziesz musiała zadecydować co z tymi rzeczami zrobić. Może do części będziesz mieć jakiś sentyment, ale przecież nie będziesz trzymać 30 używanych prześcieradeł, ani złoconej zastawy stołowej. No i jeżeli ten moment przyjdzie tak późno jakbyś sobie tego życzyła, to będziesz już w takim wieku, że prawdopodobnie nie będziesz mieć na to ani siły, ani ochoty. I jak myślisz – kto będzie się zachwycał drogocenną kolekcją durnostojek uzbieranych przez Twoją mamę czy babcię? Twoje dzieci? Twoje wnuki?
Zapomnij! Dla nich te rzeczy będą miały jeszcze mniejszą wartość niż dla Ciebie.
Pomagałam kiedyś znajomym w sprzątaniu mieszkania po zmarłym wujku. Wujek za dużo rzeczy nie miał i na tyle, na ile w podeszłym wieku zdrowie mu pozwoliło – utrzymywał mieszkanie we względnym ładzie. Dramatu nie było, a i tak 90% sprzątania, to było przekładanie rzeczy z szafek do worków i wynoszenie na śmietnik. I w zasadzie nikt nie patrzył, czy cenne, czy niecenne. Nikomu nie chciało się sprawdzać w internecie, czy to coś warte. Nawet zardzewiałych kilkugroszówek z szuflady z bałaganem nikt nie wybierał tylko cała zawartość poleciała do śmieci. Dzieci wujka mieszkały już od lat za granicą, miały własne dzieci i nie wiem, czy nie wnuki. A do mieszkania po wujku (za zgodą tych dzieci) miała się wprowadzić moja znajoma i miała sobie zostawić „co uważa”. Nie miała wtedy nic własnego, bo dopiero wyprowadzała się od rodziców, więc „uważała” kilka talerzy i szklanek. Może jakąś miskę, lampę i na początek meble. Całej reszty pozbyła się bez zastanowienia. To już ja byłam bardziej sentymentalna, bo uratowałam wtedy z pogromu drewniane kółko do haftowania i trochę drutów, które należały do dużo wcześniej zmarłej cioci. Z biegiem czasu, jak się zadomowiła i kupiła swoje rzeczy – takie jakie jej się podobały – z mieszkania wyleciały też te stare talerze i szklanki oraz większość mebli.
Żeby nie było – o tych śmieciach piszę w uproszczeniu, bo tak technicznie, to większość rzeczy użytkowych została ostrożnie poustawiana przy śmietniku i powolutku sobie „znikała” przygarnięta przez różnych ludzi.
Może i na swój sposób jest to okrutne, ale każda z nas ma swoje życie, swoje sprawy i swoje manele, z którymi musi się uporać. Co ja bym zrobiła na miejscu tej koleżanki? Zapewne dokładnie to samo, bo szkoda byłoby mi czasu na szczegółowe przeglądanie i zastanawianie się nad rzeczami, z którymi JA nie mam więzi emocjonalnej. No i nie wiem, czy chciałabym długo, skrupulatnie i przedmiot po przedmiocie rozdrapywać śmierć bliskiej osoby. Jak patrzę na kolekcje, które przez lata nagromadziła moja mama i babcia, to przypuszczam, że też większości rzeczy pozbyłabym się bez większego zastanowienia. Pewnie „uratowałabym” kilka pamiątek, o których pamiętam, że je mają i pamiętam, że mają dla mnie wartość (chociażby sentymentalną). A co do całej reszty? Nawet nie miałabym wystarczającej wiedzy, żeby ocenić co z tego jest cenne, a co jest zwykłe. Nie mówię, że wszystko poszłoby do kontenera, bo przecież żal tłuc dobrą porcelanę, czy wywalać książki ale myślę, że jakaś organizacja charytatywna, albo inna tego typu instytucja ucieszyłaby się przynajmniej z części tych rzeczy.
Jak rzeczy jest zbyt dużo, to choćbyś miała najszczersze chęci zachować cenne pamiątki rodzinne – i tak nie będziesz w stanie tego zrobić. Nie starczy Ci czasu, siły albo wiedzy. No bo w jaki sposób w trzydrzwiowej szafie pełnej książek znaleźć tę jedną, najcenniejszą, jeżeli nawet nie wiesz czego szukasz? Jak w całym pokoju ciuchów odnaleźć pięćdziesięcioletnią kreację, o której nawet nie wiesz że istnieje? I jak w dwustu porcelanowych filiżankach zlokalizować tę jedną, która ma sto lat? Ile czasu, energii i siły trzeba na to poświęcić? A tak naprawdę wcale nie masz pewności, że ją znajdziesz. Nie masz nawet pewności, że ona tam kiedykolwiek była.
Rozglądam się po swoim mieszkaniu, po tych wszystkich moich drobnych zbieractwach i dochodzę do wniosku, że nie chciałabym, żeby moja córka traciła miesiące, a może i lata na przebrnięcie krok po kroku przez mój bałagan, z którym ja nie mogłam sobie poradzić przez całe życie. Nie mam zupełnie potrzeby, żeby latami przechowywała i przekazywała kolejnym pokoleniom szklanki, które MNIE się podobają, książki, które JA lubię, czy ubrania, która JA uważam za fajne. Chciałabym, żeby miała swoje życie i żeby otaczała się swoimi rzeczami, które będzie uwielbiać i które będą się jej podobać. Nie chcę, żeby żyła zakopana pod moimi pudłami. Nie chcę też, żeby pod moimi pudłami żyły moje wnuki, prawnuki i tak dalej.
Im bardziej piszę ten tekst tym bardziej zastanawiam się co ja właściwie mam tak wartościowego, że naprawdę zależałoby mi żeby moja córka to zachowała. Z przerażającej ilości książek udało mi się wymyślić dwie – jedną książkę kucharską z 1910 roku i jedną, moją ukochaną współczesną „beletrystykę”, której nawet nie mam bo lata temu ją komuś pożyczyłam i przepadła bez wieści, więc to i tak pod warunkiem, że jakimś cudem uda mi się ją odkupić. Cała reszta pięknie wydanych serii, czy książek z autografami autorów jest owszem fajna, ale nie ma dla mnie takiej wartości, żeby mi zależało na obarczaniu nimi własnego dziecka. Z całego pokoju ciuchów wymyśliłam cztery sukienki mojej babci, trzy swetry mamy, jeden sweter i dwie jedwabne koszule taty i jeden mój gorset. Może w ciągu reszty życia dorobię się jeszcze jakiegoś ubrania, które uznam za super cenne, ale na dzisiaj ze swoich własnych rzeczy mam tylko ten jeden, jedyny gorset, który chciałabym, żeby zachowała. Z „cennej” biżuterii mam obrączkę, jeden pierścionek i jedne (plastikowe) klipsy mojej mamy. Z całej, ogromnej kolekcji filmów na rożnych nośnikach, warta zachowania „dla potomnych” jest Królewna Śnieżka na VHS z oryginalnym dubbingiem z lat 30. i Gwiezdne Wojny, na których Han strzelał pierwszy, a które wiem, że kiedyś w domu były, ale nie jestem w stanie ich zlokalizować, więc równie dobrze mogły się już lata temu wyeksploatować i zostać wyrzucone, bo VHS’y nie należały do szczególnie trwałych nośników, a dwadzieścia lat temu nie bardzo była możliwość, żeby je przegrać na coś trwalszego.
No i w zasadzie to tyle. Osiemnaście sztuk. Z głowy nie jestem w stanie wymyślić więcej rzeczy, które uważam za warte miejsca w „rodzinnym muzeum”, chociaż pewnie mąż dodałby jeszcze kilka swoich skarbów. Może jakbyśmy z mężem naprawdę szczegółowo przekopali wszystkie zakamarki, to jakimś cudem dobilibyśmy do 30. Może nawet do 50, ale szczególnie przekonana nie jestem. Większość rzeczy, które mamy w mieszkaniu to są „nasze” przedmioty, więc nie spodziewam się, że nasza córka, wnuki, czy prawnuki będą nimi kiedykolwiek zainteresowane, bo będą mieć swoje „kolekcje”, swoje gusta i swoje ulubione rzeczy. A ja nie mam zamiaru im tego zabraniać, czy wymuszać na nich szczególnego sentymentalizmu. Powiedzmy sobie szczerze: Nie chcę, żeby moje dziecko, czy dziecko mojego dziecka przez całe życie zmagało się z ogromną, przytłaczającą ilością rzeczy i męczyło się z bałaganem nie do ogarnięcia. Nie chcę, żeby marnowało życie na użeranie się z MOIM bałaganem i MOIMI manelami.
I wiesz co? Ja też wcale nie chcę się z tym bałaganem użerać do śmierci. Tym bardziej, że naprawdę nie mam po co. Nie będę się z tym męczyć tak górnolotnie „dla potomnych”, bo najprawdopodobniej moi potomni wcale nie będą tym zainteresowani i większość moich maneli porozdają lub wyrzucą. No to po co ja mam się męczyć? Jaka idea temu przyświeca? Jaki w tym cel? Dlaczego miałabym nie móc spędzić życia wygodnie, otoczona rzeczami, które naprawdę kocham i których używam? Dlaczego miałabym obarczać własne dziecko (albo własnego męża) przekopywaniem się przez wielkie sterty wszystkiego? Dlaczego miałabym spędzić resztę życia na sprzątaniu, układaniu, porządkowaniu i wycieraniu kurzy? I dlaczego miałabym oczekiwać od córki, że znajdzie na zapchanym regale te dwie najcenniejsze książki, a w zawalonej szafie te kilka cennych ciuchów?
Przecież jak kiedyś, po mojej śmierci, będzie miała do przejrzenia 30 książek zamiast 300, to będzie większa szansa, że znajdzie te dwie, które powinna zostawić. A może spodobają jej się jeszcze jakieś inne i postanowi zostawić 10. Albo nawet wszystkie 30. Ale jestem pewna, że 300 nie zostawi i jak stanie przed ścianą pełną książek, to nie będzie się zastanawiać i odda wszystkie. Tak samo jak nie będzie przeglądać pokoju pełnego ciuchów, czy komody pełnej starych gier. Jeżeli zależy mi, żeby moje prawnuki zagrały kiedyś w mojego pierwszego Tomb Raidera i zobaczyły jak „w dawnych czasach” gry wyglądały, to powinnam im zostawić właśnie tego jednego – pamiątkowego Tomb Raidera, a nie całą komodę pełną tanich płyt dodawanych do gazet, z demami gier, w które sama nigdy nie zagrałam, bo w takiej komodzie mój cenny Tomb Raider pójdzie na śmietnik razem z całą resztą.
Tym oto wpisem przeniosłam się do przyszłości i wymordowałam całą moją rodzinę ze mną na czele 😉 Ale mam nadzieje, że wiesz o co mi chodziło? Nie mówię, że powinnaś się natychmiast pozbywać wszystkiego co masz, bo to w końcu Twoje rzeczy, które masz prawo mieć i masz prawo lubić. To że chciałabym, żeby moja córka zachowała kilka najcenniejszych pamiątek, nie oznacza, że nagle pozbędę się wszystkich kosmetyków, talerzy, szklanek, długopisów i całej masy innych normalnych, codziennych rzeczy tylko dlatego, że nie są cennymi pamiątkami. Nie pozbędę się też absolutnie wszystkich rzeczy, które lubię, bo jednak mam nadzieję, że życia mi sporo zostało, więc mam czas, żeby się nimi nacieszyć. I własnie chodzi o to, żebym się nimi cieszyła przez większość mojego życia, która jeszcze przede mną. Jednak dokładnie z tego samego powodu nie widzę kompletnie żadnej potrzeby, żeby trzymać przedmioty, których ani nie używam, ani nie sprawiają mi radości. Jeżeli mnie nie cieszą, to nie będę się nimi cieszyć do końca życia – to przecież „oczywista oczywistość”. Co więc będę z nimi robić do końca życia? Będę je sprzątać, przekładać z kąta w kąt i się z nimi męczyć. I po co? Po nic, bo jak mnie już nie będzie i ktoś z rodziny będzie się „rozprawiał” z moimi rzeczami, to je najnormalniej w świecie wywali. No to jaki w tym sens? Nie lepiej pozbyć się ich już teraz i mieć spokój? Mieć mniej roboty? Mniej sprzątania? I w przyszłości nie obarczać tym sprzątaniem najbliższych osób?
Wszyscy zawsze mówią „pozbądź się tego czego nie chcesz / nie potrzebujesz”, a Ty zawsze masz problem, bo wszystko wydaje się przydatne, wartościowe, pamiątkowe. A może raz dla odmiany zacznij od końca. Odłóż w jedno miejsce wszystkie rzeczy, których faktycznie regularnie używasz, a w inne miejsce wszystkie te rzeczy, które uważasz za tak absolutnie, bezwzględnie pamiątkowe, wartościowe i super cenne, że chciałabyś aby zachowały je Twoje dzieci, wnuki, prawnuki i wszystkie kolejne pokolenia aż do końca świata. I dopiero kiedy odłożysz te używane i te wartościowe – zabierz się za to co zostało. Bo wiesz – wtedy będziesz miała przed sobą stertę przedmiotów, których nie używasz i które TAK NAPRAWDĘ, W GŁĘBI SERCA, nie mają dla Ciebie wartości. Jeżeli na widok, któregoś z tych przedmiotów zrobi Ci się fizycznie ciepło na sercu, pojawią Ci się motylki w brzuchu, albo bezwiednie się uśmiechniesz, to sobie go zostaw. Ale jeżeli trafisz na rzecz, której nie będziesz pewna i tylko ten irytujący głos w Twojej głowie będzie powtarzał „przyda się„, „to było drogie„, „będę tego używać„, „dostałam to w prezencie„, „szkoda wyrzucić„, „to pamiątka„, albo którąkolwiek inną ze standardowych wymówek, to weź łyk wina, każ temu głosowi stulić dziób i pozbądź się tego.
Dla porządku dodam, że oczywiście nie musisz nagle tworzyć przed sobą wielkiej sterty wszystkiego co masz w mieszkaniu. Możesz sobie lecieć półka po półce, kategoria po kategorii, albo każdą inną metodą. Chodzi bardziej o sposób selekcji. O decyzję, co zrobić z przedmiotami, które właśnie sprzątasz.
To był chyba jeden z dziwniejszych i mroczniejszych tekstów jakie do tej pory napisałam. A nie wiem, czy i nie jeden z dziwniejszych i mroczniejszych w całej historii internetowych poradników o sprzątaniu. Mam nadzieję, że nie wpędziłam Cię w depresję, i że nie szukasz sobie już kwatery na cmentarzu. Chociaż z drugiej strony – jeżeli właśnie przypomniałaś sobie, że masz w domu jakieś niepozornie wyglądające arcydzieło warte majątek, to może „na wszelki wypadek” napisz rodzinie kartkę z informacją co to jest, gdzie to jest i ile to jest warte 😉