Depresja pourlopowa ;)

Dzisiaj będzie głównie o mnie, bo muszę sobie trochę ponarzekać.

Naprawdę z całego serca nie lubię urlopów – szczególnie tych, które trwają pełny tydzień lub więcej. A jak to jest urlop „zbiorowy”, który obejmuje jeszcze mojego męża i dziecko to już w ogóle dramat. I nie chodzi o to, że ze mnie jakiś pracoholik wybitny, czy że mnie rodzina drażni. Chodzi o to, że na wspólnym urlopie jest mi za dobrze 😉

Kilkudniowy urlop zazwyczaj poświęcam na pozałatwianie różnych spraw, nadgonienie zaległości, przekopanie się przez jakąś dawno zapomnianą stertę bałaganu albo coś takiego. Jeżeli jeszcze wypada tak, że tylko ja mam wolne, a dziecko do szkoły, mąż do pracy, to i tak przy porannym rozruchu mnie niechcący obudzą, więc wstaję chwilę po ich wyjściu i mam przed sobą długi dzień na zrobienie co sobie tam wymyśliłam. Nawet jeżeli wymyślę sobie, że nie robię nic i jestem wypoczęta, to wieczorem wraca padnięty mąż i goni mnie wcześnie do spania, więc z braku lepszych rozrywek idę spać, w związku z czym następnego dnia jestem wyspana za wszystkie czasy.

A że niestety jestem stworzenie wyjątkowo nocne, to już w wypadku długiego i to wspólnego urlopu sprawa wcale nie wygląda tak różowo, bo momentalnie zegar mi się przestawia na naturalny tryb funkcjonowania, który skutkuje tym, że przez ostatnie trzy tygodnie chodziłam spać między 02:00 a 04:00 i wstawałam w okolicach 10:00 – 12:00. Mąż ze swojej natury śpi trochę mniej niż ja, więc kładł się ze mną, a wstawał chwilkę wcześniej. Dziecko całe zachwycone bo w związku z wakacjami mogło siedzieć dłużej niż zwykle i spać ile chciało, a że już stare dosyć to wcześniej jak o 09:00 nie wstawało. Nawet o tej 09:00 zanim się zwlokło z łóżka, to a to jakaś książka, a to komiks, a to trochę internetów więc nic głośnego ani wymagającego od nas uwagi.

Czy zastanawiałaś się kiedyś jak wygląda świat jak wstaje się o 11:00? Jest jasno, ciepło, można spokojnie zjeść śniadanie i w najcieplejszym momencie dnia wyjść z domu. Już nawet nie wspominam o tym, że można się smażyć na plaży, czy nad basenem, chodzić na spacery, korzystać z resztek pogody, oglądać zachody słońca, a później pół nocy gadać z mężem patrząc na gwiazdy. I tak przez cały urlop.

Po czym wracam do domu, urlop się kończy, a ja wracam do codzienności, w której zaczynam dzień nie około 11:00, a dokładnie o 05:15. Wiesz jak wygląda świat o 05:15? Jest ciemna noc (nie wiem jak u Ciebie, ale u mnie już tak) i zimno jak nie wiem co. Najcieplejszą porę dnia spędzam w pracy, a jak wychodzę to już znowu robi się chłodno. I powiedz mi jak ja mam mieć dobry nastrój w takiej sytuacji?

Nie przestawiłam się jeszcze na tryb „codzienny”. Brakuje mi słońca, ciepła i spania do 11:00. Nie mogę się zebrać w sobie, żeby się rozpakować (tak – od tygodnia mam w salonie nierozpakowane torby – wyciągam tylko to, co mi potrzebne) i żeby wejść znowu w rytm codziennego ogarniania, prania i robienia małych kroczków na przód. Nie mogę się nawet zebrać w sobie, żeby na wszystkie maile odpisać (więc, jeżeli jeszcze Ci na coś nie odpisałam to przepraszam). Mam zaczętych chyba z 15 różnych wpisów, na bardziej ambitne i pomocne tematy, ale jakoś brak mi weny, żeby którykolwiek skończyć. No bo kurde jak mam Ci pisać, żebyś się zabrała za robotę jak sama nie mogę tyłka z kanapy podnieść.

Dlaczego Ci o tym piszę? Z trzech powodów:

Po pierwsze dlatego, że dzisiaj nie jestem w stanie napisać nic mądrzejszego.

Po drugie dlatego, że chcę, żebyś wiedziała, że NIKT nie jest zmotywowany i pełen energii 24/7 przez 365 dni w roku i każda z nas ma prawo do gorszego dnia, tygodnia, czy nawet miesiąca. Ja mam prawo mieć „kryzys motywacyjny” i Ty tak samo. Nie oznacza to wcale, że teraz rzucę wszystko w cholerę, będę się użalać nad sobą jaka to jestem beznadziejna, bo znowu nic mi się nie chce i poddam się już na zawsze. Oznacza to tylko tyle, że mam kilka gorszych dni (wynikających z własnej głupoty, bo jakbym się nie przestawiła na tryb nocny, to teraz bym tak nie zdychała), i że muszę powoli, małymi kroczkami wrócić na właściwą ścieżkę i „przestawić” się ponownie na tryb „codzienny”.

Po trzecie dlatego, że nic tak nie motywuje do działania jak chęć udowodnienia komuś czegoś, a ja bardzo chcę Ci udowodnić, że chwilowy kryzys kompletnie nic nie znaczy i jest takim samym elementem naszej codzienności jak potknięcie podczas spaceru, albo ukłucie się igłą w trakcie szycia. Dokładnie tak samo jak potknięcie nie powoduje, że wracamy do domu, a ukłucie igłą nie powoduje, że prujemy całą suknię – chwilowy brak energii nie powinien powodować, że dajemy sobie spokój z naszym celem – jakikolwiek on by nie był. W związku z tym dzisiaj jak wrócę do domu, to się rozpakowuję, nastawiam pranie i ogólnie zabieram się za robotę, żeby Ci udowodnić, że się da 😉

A na przyszły piątek napiszę coś bardziej ambitnego!

 

Nie chcesz przegapić nowych wpisów? Zapisz się na mój newsletter:

Podobał Ci się ten wpis? Podziel się nim: