Reakcja łańcuchowa

Mój mąż nie ogląda sportu. Nie wie kto, kiedy, z kim i w co gra. Szczytem jego zainteresowań sportowych jest włączenie „w tle” wyścigów Formuły 1, ale chyba bardziej, żeby zobaczyć co się tym razem zabawnego wydarzy na pit-stopach niż ze względu na sam wyścig. Do tego mąż nie wspina się po górach, na rowerze jeździ tylko do pracy i z powrotem, na siłownię nie chodzi. Mimo wielu prób, jakoś nigdy nie zapałał głęboką miłością do dłubania przy samochodzie, a koledzy, z którymi lubił chodzić na piwo zjeżdżają do Polski średnio raz – może dwa razy w roku.

W zasadzie nigdy się nad tym jakoś głęboko nie zastanawiałam, do chwili aż jakiś czas temu ktoś mnie zapytał, co w takim razie mąż właściwie robi w wolnym czasie. Nie, żeby tego wolnego czasu miał nie wiadomo ile… Soboty zazwyczaj mamy „pracujące” – jak nie zawodowo, to zajęte sprawami domowymi lub uroczystościami. Na Święta jeździmy po rodzinie, więc całymi dniami nas nie ma w domu. Jeżeli bierzemy urlop w wakacje, to po to, żeby gdzieś razem wyjechać. Ale faktycznie – czasem zdarzają się jakieś wolne – niezagospodarowane dni. Tak jak tegoroczny weekend majowy. Zupełnie niespodziewanie okazało się, że oboje mamy cały tydzień wolnego, więc możemy się zająć czymś konstruktywnym.

I po raz kolejny przekonałam się, że największym i najpoważniejszym hobby mojego męża jest… Spełnianie moich fanaberii 😉 Może lepiej wizerunkowo wyglądałoby jakbym napisała „wykańczanie mieszkania” ale nie będę Cię oszukiwać. Bo tak naprawdę wcale nie chodzi tu o mieszkanie tylko o realizację moich dziwnych pomysłów – niezależnie od tego, czego dotyczą. Może to być pomalowanie sufitu brokatem, wymiana lampy, kucie ścian albo naprawdę cokolwiek innego. Pod warunkiem, że jest to męczące, pracochłonne i na końcu widać spektakularny efekt. Tym razem jest to przerabianie mebli – malowanie, wymiana pleców, wykańczanie różnymi „ozdobnikami” itp. Mówię oczywiście o nowych meblach, które kupiliśmy tylko i wyłącznie z myślą o przerobieniu, bo gotowce są bardzo funkcjonalne, ale kompletnie nie pasujące do mojej estetyki. Co więc trzeba zrobić, żeby było dobrze? Zostawić funkcjonalność i zmienić estetykę 😉

Nie wiem, czy też się na tym łapiesz, ale ja bardzo często chodzę po sklepach (obuwniczych, odzieżowych, meblowych, wyposażenia wnętrz) i widzę całą masę rzeczy, które są fajne „ALE”. Ale nie ten kolor, nie ta długość, nie taki obcas, nie ten materiał, nie ten kształt, nie takie wymiary i w zasadzie każde inne „ALE” jakie człowiek jest w stanie sobie tylko wyobrazić. O ile przy ubraniach i butach to działa zdecydowanie na naszą korzyść – bo przestałam kupować rzeczy, co do których mam jakieś „ale”, więc nie wydaję bezsensownie pieniędzy i nie zawalam mieszkania – to już przy meblach i wyposażeniu sprawiało to pewną uciążliwość. Szczególnie w świetle konieczności przeprowadzenia remontu i wymiany mebli. Łaziliśmy po sklepach, przeglądaliśmy internet i zawsze było jakieś „ALE”.

Tak było do czasu, aż pewnego pięknego dnia mąż stwierdził, że jeżeli moim jedynym „ALE” do mebla, który rozwiązałby nam naprawdę masę problemów organizacyjnych i idealnie pasował wymiarami w miejsce, które chcieliśmy zabudować jest kolor, to mi przemaluje. No i od tego się zaczęło. A dalej poszło już błyskawicznie – szukając farby w markecie budowlanym trafiliśmy na jeszcze kilka innych ciekawych elementów, które dodałyby „unikatowości” i wyrazu, więc na samym malowaniu się nie skończyło. Przeróbki wymagały mnóstwa pracy i zajęły strasznie dużo czasu, ale mebel w końcu stanął i okazało się, że efekt końcowy przerósł nasze najśmielsze oczekiwania, a mebel wyszedł jeszcze lepiej niż się spodziewaliśmy.

Od tamtej chwili nauczyłam się patrzeć inaczej. Mąż sprawił, że nagle zaczęło mi się podobać bardzo dużo rzeczy, na które wcześniej nawet bym nie zwróciła uwagi. Przestałam patrzeć na to jak coś wygląda w tej chwili, a zaczęłam widzieć co można z tego zrobić. Przestałam traktować rzeczy jako wyroby gotowe. Zamiast tego patrzę na nie jak na surowiec do dalszej obróbki. I wymyślam. Mierzę, przeliczam, planuję, wybieram elementy i przedstawiam wizję całości. A mąż maluje, wierci, klei, przycina i przerabia. I sprawia mu to naprawdę dużą frajdę.

Dlatego na tegoroczny weekend majowy dostałam zadanie wymyślenia kolejnego mebla, żeby było co robić przez te kilka wolnych dni. Jeden pomysł chodził za mną już od dłuższego czasu, więc wystarczyło tylko dobrze wszystko pomierzyć, kupić niezbędne elementy i robić.

Jak pojechaliśmy do sklepu po jedną szafkę i przeszliśmy się na spokojnie, patrząc co jest jeszcze dostępne – skończyło się na całym dniu mierzenia, planowania i przygotowywania listy zakupów. I na jeszcze jednym dniu w sklepach. Tym sposobem zamiast jednej szafki, mamy „w produkcji” aktualnie szafę, dwie szafki i dwa regały, więc przez całą majówkę mam w salonie warsztat meblarski 😉 Mąż się cieszy bo lubi robić takie rzeczy. Ja się cieszę, bo wychodzi mu to świetnie i wygląda rewelacyjnie, więc mąż się cieszy dodatkowo, że ja się cieszę.

A do tego oboje się cieszymy, bo w naszym przypadku każda taka zmiana powoduje ogromną reakcję łańcuchową. Żeby móc wstawić każdy nowy mebel, muszę zabrać stary, więc mam jeden „nadprogramowy”. Oczywiście mogłabym go zwyczajnie wywalić, ale przecież u mnie nin nie może być aż tak proste 😉

Nigdy nie wywalam bezmyślnie mebli, które wymieniam. Wywalam najgorsze / najmniej praktyczne meble, które są w domu. A te, które wymieniłam – wstawiam w ich miejsce. Oznacza to bardzo radykalne przemeblowania w kilku pomieszczeniach, żeby wymienić jeden mebel – ten, na który miałam pomysł. Bo powiedzmy sobie szczerze. To nie jest tak, że zamykam oczy i widzę jak powinno wyglądać całe mieszkanie. Zazwyczaj działa to bardziej tak, że widzę, że coś się nie sprawdza, ale kompletnie nie mam pomysłu co z tym zrobić. I tylko czasem mnie najdzie, że akurat w tym miejscu, to przydałaby się taka szafka o takich wymiarach. Dlatego ciągle przestawiam. Jeżeli już dokładnie wiem, czego potrzebujemy i mam dokładnie zaplanowany mebel to mąż go robi. A pozostałe meble wędrują po mieszkaniu „na próbę”, bo tylko na podstawie takich prób jestem w stanie ocenić co się u nas sprawdza, a co nie. Np. jeden z regałów przewędrował już przez wszystkie pomieszczenia oprócz łazienki – w każdym zastępując poprzedni, gorszy i mniej praktyczny mebel. I stał tam do czasu, aż został zastąpiony jeszcze lepszym.

Dlatego za każdym nowym meblem idzie u mnie reakcja łańcuchowa w formie totalnego przemeblowania w kilku pomieszczeniach, poprzenoszenia rzeczy w inne miejsca i ogromnego przeorganizowania przestrzeni. Z mężem pracujemy równolegle – on robi mebel, a ja w tym czasie przepakowuję i przestawiam, żeby móc go postawić tam, gdzie powinien stać. W efekcie oboje jesteśmy styrani jak konie po westernie. Ale efekty są za każdym razem imponujące. I za każdym razem w mieszkaniu jest łaniej, wygodniej i po prostu bardziej idealnie.

Pamiętasz mój pokój z bałaganem, o którym czasem wspominam? W tym tygodniu pierwszy raz od PIĘCIU LAT udało mi się ogarnąć go tak, że nic nie stoi na podłodze. Nie ma żadnych kartonów, worów, pudeł, koszy i nie wiadomo czego jeszcze. Pierwszy raz od pięciu lat można go odkurzyć i zmyć podłogę bez konieczności ciągłego przesuwania i przestawiania rzeczy. Wszystko jest podniesione i ułożone na regałach i w szafach. Doszło do tego tylko i wyłącznie dzięki temu, że mąż robi nową szafkę pod telewizor w salonie. I właśnie ta nowa szafka spowodowała tak dużą reakcję łańcuchową polegającą na przestawianiu mebli pomiędzy pomieszczeniami, że do pokoju z bałaganem trafił ogromny regał, którym mogłam zastawić całą ścianę od góry do dołu i wreszcie na nim wszystko zmieścić.

Zastanawiasz się pewnie czemu wcześniej nie wstawiłam tam regału. Nie zrobiłam tego, bo był bardziej potrzebny w innym pokoju. A nie kupiłam nowego bo… cóż… Jak sama zauważyłaś – nazywam to pomieszczenie „pokojem z bałaganem”. A robię tak nie dlatego, że jest tam nieposprzątane, tylko dlatego, że trzymam tam cały nieokreślony bałagan, który muszę przejrzeć, popakować i pooddawać. Moim celem jest wywalenie stamtąd jak największej ilości rzeczy i zupełna zmiana przeznaczenia tego pokoju. Więc szkoda mi kupować meble, które będą zupełnie niepotrzebne, jak już się uporam z tym wszystkim, co tam jest. Dlatego operuję tylko na tych meblach które mam, a nowe kupuję do pomieszczeń, które są już odpowiednio zorganizowane.

Lubię taki system. Częste zmiany, ciągłe testowanie nowych rozwiązań, podejmowanie decyzji w oparciu o praktyczne doświadczenia, a nie teoretyczne założenia. Małe zmiany, które powodują wielkie rewolucje. Nie każdemu musi to pasować. U nas sprawdza się rewelacyjnie. I mimo tego, że pracowaliśmy cały tydzień i boli nas dosłownie każdy mięsień – jesteśmy bardzo dumni z tego, co udało nam się zrobić podczas tej majówki. Bo to dla nas kolejny, ogromny krok w kierunku naszego idealnego mieszkania.

Dlaczego opisałam Ci całą tę historię? Żebyś zobaczyła na przykładzie, że czasem naprawdę niewielka, pozornie nic nie znacząca zmiana może być zapalnikiem reakcji łańcuchowej, która wprowadzi w Twoim życiu wielką, pozytywną rewolucję. Bo przecież zawsze najtrudniejsze jest zdecydowanie się na pierwszy krok. Ale jak już ten krok zrobimy – wszystko zaczyna samo się układać.

 

Nie chcesz przegapić nowych wpisów? Zapisz się na mój newsletter:

Podobał Ci się ten wpis? Podziel się nim: