Jeśli chodzi o moje nagłe „zniknięcie”, to zgodnie z tym, co napisałam na facebooku kiedy rozpoczynałam wakacje – doszliśmy rodzinnie do wniosku, że krótka przerwa od bloga mnie nie zabije, a w końcu po to dopasowujemy urlopy do siebie, żeby spędzić czas razem, a nie, żebym ja przez połowę wyjazdu siedziała przy komputerze.
Ale może od początku:
Na urlop poszłam kilka dni przed wyjazdem na wakacje. W zasadzie nie było w tym żadnego głębszego planu. Zbieg okoliczności wywołany tym, że termin urlopu w pracy planuję w styczniu, a „wczasy” załatwiam na tydzień przed urlopem, więc wyjeżdżam wtedy, na kiedy uda mi się znaleźć jakieś fajne miejsce.
To akurat wynika z faktu, że planowanie długoterminowe mnie przeraża i strasznie tego nie lubię. Oczywiście mam na myśli takie bardzo konkretne planowanie. Mogę planować, że pod koniec sierpnia wezmę urlop i pojadę gdzieś na wakacje, ale do momentu, kiedy ten urlop nie będzie za chwilę – cały czas jest trochę niepewny.
Z jednej strony mąż ma taką pracę, że nigdy nic nie wiadomo. Z drugiej strony ja też robię milion różnych rzeczy i jakby mi wpadła jakaś „propozycja nie do odrzucenia” lub nie zdążyłabym zamknąć najważniejszych tematów, to musiałabym urlop przełożyć na inny termin. A w tym roku to ryzyko było naprawdę bardzo realne.
Jakbym do tych wszystkich niewiadomych miała jeszcze nad głową wizję tego, że już od pół roku mam coś zarezerwowane, wpłacone zaliczki i konsekwencją zmiany terminu wyjazdu byłaby konieczność odkręcania wszystkiego czy ryzyko utraty zaliczek, to w tym najtrudniejszym okresie byłabym jeszcze dodatkowo zestresowana bo cały czas wisiałoby mi nad głową, że MUSZĘ KONIECZNIE wyjechać zgodnie z planem.
A przy takim luźnym planowaniu – zero nerwów. Zdążę to zdążę, nie zdążę, to wyjadę kilka dni później, albo zrobię sobie dłuższe wakacje w zimie.
No i samo rezerwowanie pobytu na ostatnia chwilę, to też zawsze bardzo ciekawe doświadczenie z dużym elementem zaskoczenia – nigdy nie wiadomo co się trafi i w zasadzie do końca nie wiem kiedy jedziemy, na ile, ani dokąd 😉
W tym roku trafiło się bardzo dobrze. Do zeszłorocznego ideału sporo brakowało, ale w ogólnym rozrachunku wyszło długo, blisko plaży, z basenem i do tego w bardzo przystępnej cenie, więc na większość drobnych niedogodności spokojnie mogę przymknąć oko.
Oprócz jednej: Koszmarne materace na łóżkach! Naprawdę dramat. Ekstremalnie miękkie, powygniatane i niewygodne. Żałowałam, że nie wzięłam karimaty i śpiwora, bo jakbym miała to spałabym na podłodze. Ale niestety obawiam się, że rezerwacja na ostatnią chwilę nie miała na to najmniejszego wpływu, bo nie spotkałam się jeszcze z ofertami, w których byłby szczegółowy opis materaców 😉 Tak czy inaczej – mam doświadczenie na przyszłość i na następny wyjazd wrzucę do bagażnika karimatę i śpiwór. Najwyżej się przejedzie.
Oczywiście miało to też swoją dobrą stronę: Mąż, który od kilku lat mi wypominał, że uparłam się na zbyt twarde łóżko do domu, nagle i niespodziewanie się w nim zakochał 😉
Ale w zasadzie nie o tym chciałam Ci pisać. Chciałam Ci natomiast napisać, że mój urlop z pracy przypadkowo zaczął się kilka dni przed wyjazdem. Niestety u męża w pracy było jak zwykle „zaskakująco” i nie dość, że wtedy kiedy powinien mieć już wolne – był w pracy, to w dodatku był w tej pracy od bladego świtu, do ekstremalnie późnej nocy – prawie całą dobę.
Co robiłam sama w domu?
Tak się w związku z tym koszmarnie nudziłam i nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić, że aż z tych nudów zaczęłam sprzątać. Bo wiesz – katowanie się w weekend z myślą, że w poniedziałek trzeba znowu iść do roboty jakoś nigdy nie było moim ulubionym zajęciem. Ale już zajeżdżanie się z wizją rychłego wylegiwania się na plaży, czy na leżaku nie wydało mi się takie straszne.
W związku z tym przed wyjazdem zdążyłam wysprzątać sobie sypialnię, wyszorować całą łazienkę, umyć podłogi, powycierać kurze, wyprać WSZYSTKO, uporządkować szafki i regały „techniczne” (farby, akcesoria remontowe, narzędzia itp.), lekko przemeblować, powywalać wszystkie zalegające stare śmieci i zrobić jeszcze milion innych tego typu rzeczy.
Oczywiście jak to zwykle bywa – niektóre efekty tej mojej ciężkiej, kilkudniowej pracy są epicko imponujące, a niektórych kompletnie nie widać. Jednak najważniejsze, że udało mi się nie tylko ogarnąć przed wyjazdem bieżący bałagan (dzięki czemu wracałam do posprzątanego), ale też udało nam się zrobić baaardzo dużo „do przodu” jeśli chodzi o ogólnomieszkaniowe odgracanie i organizowanie. Piszę „nam”, bo jak już w końcu mąż dostał urlop, to też ruszył z bardzo poważnymi pracami. Podszedł do tematu tak ambitnie, że nawet zrezygnował z wyprawy na mycie i sprzątania samochodu na rzecz odkopywania mieszkania. A to już jest zjawisko naprawdę niespotykane, bo mąż lubi przed poważnym wyjazdem dokładnie posprzątać samochód. Ja tego nigdy nie robię, więc samochód jest sprzątany raz w roku przed wczasami 😉 Niestety tym razem będzie musiał poczekać kolejny rok.
Dzięki temu, że wcześniej zabrałam się za pranie wszystkiego – udało mi się też sprawnie załatwić temat szkolnych zakupów, bo jak chciałam wziąć plecak i worki gimnastyczne do prania, to okazało się, że są w takim stanie, że szkoda proszek marnować. Normalnie pewnie zorientowałabym się dopiero po powrocie i byłby dramat z szukaniem plecaka. A tak – dziecko sobie siadło do internetu, powiedziało jaki chce i jeszcze nawet paczka zdążyła przyjść przed wyjazdem.
Inne szkolne rzeczy zorganizowaliśmy sobie na spokojnie na wyjeździe (luksus podróżowania samochodem), bo wszystkie sklepy mają sezon „szkolny” akurat wtedy, kiedy jesteśmy na wakacjach, a jak wracamy, to już trudno cokolwiek znaleźć. Tym razem, dzięki przedwyjazdowemu odkopaniu mieszkania dokładnie wiedzieliśmy co jest potrzebne, więc jak przy okazji zakupów „pobytowych” trafiliśmy na coś potrzebnego, to załatwialiśmy sprawę od ręki, żeby po powrocie nie latać i nie szukać. W końcu markety i dyskonty są wszędzie takie same i mają takie same ceny, więc co za różnica gdzie kupię? A skoro coś się trafiło, to lepiej mieć już z głowy.
Nie wiem jak jest u Ciebie, ale u mnie wczasy nie zmieniają częstotliwości chodzenia na zakupy, bo nie jeździmy w standard hotelowy, więc podstawowe rzeczy takie jak np. jedzenie czy papier toaletowy trzeba sobie zapewnić we własnym zakresie 😉 Powiedziałabym wręcz, że na wakacjach sklepy odwiedzamy nawet częściej, bo w lodówce jest zdecydowanie mniej miejsca.
A w deszczowy dzień można się przespacerować po galerii handlowej i bez pośpiechu, w rodzinnej atmosferze pozałatwiać wszystkie te sprawy, na które nie ma czasu (lub siły) w domu.
Na szczęście deszczowych dni mieliśmy bardzo, bardzo mało, co mogłaś zaobserwować chociażby po tym, że nawet na facebooku nie pojawiałam się zbyt często.
Dlatego na trochę zniknęłam
Do zrobienia przerwy w pisaniu bloga przekonał mnie mąż, bo bardzo słusznie zauważył, że w zeszłym roku połowę urlopu spędziłam przy komputerze – a to jednak słaby pomysł na rodzinne wakacje. W ramach „kompromisu” miałam natomiast ambitny plan, żeby pojawiać się na facebooku albo wrzucać zdjęcia na instagram. I dopóki było upalnie, a cała nasza aktywność sprowadzała się do leżenia na plaży lub nad basenem, to jeszcze się faktycznie pojawiałam. Bo przecież wygrzewając się na słońcu cały dzień trzeba coś robić, żeby nie paść z nudów. W związku z tym, między gazetą, sudoku i obrazkami logicznymi, znalazł się również czas, żeby zajrzeć na chwilę do internetu (na tyle, ile wytrzymywała bateria w telefonie 😉 ).
Jednak później pogoda się nieco uspokoiła i z plażowej zrobiła się bardziej spacerowa. Więc mąż był w swoim żywiole. Codziennie przeganiał nas na całodzienne, kilkunastokilometrowe, piesze wycieczki. I pisząc „codziennie” naprawdę mam na myśli CODZIENNIE. Oprócz dni „plażowych”, najkrótszy spacer miał 15 km. Natomiast tegoroczny rekord wyniósł 24 km. Tylko, że to wszystko to nie były profesjonalne turystyczne wędrówki. To były spokojne spacerki deptakiem w klapeczkach, boso plażą lub po „dzikich” lasach w poszukiwaniu wojennych bunkrów. Co za tym idzie – trwały cały dzień. Oczywiście z przerwą na zapiekanki, gofry, lody, watę cukrową i każdą inną wakacyjną, strasznie śmieciową przekąskę. A najciekawszym znaleziskiem wśród takich przekąsek był zdecydowanie śledź w bułce 🙂
Po całym dniu łażenia, jak tylko docieraliśmy do naszego pokoju, dziecko bardzo subtelnie nas wypraszało pytając, czy wybieramy się jeszcze na spacer. A że jesteśmy bardzo dobrymi rodzicami i nie mieliśmy serca odbierać jej możliwości swobodnego pogadania przez internet z koleżankami lub oglądania w łóżku ulubionych seriali na netflixie – grzecznie wychodziliśmy na wieczorny spacer, który zazwyczaj zaczynał się około 21:00 przejściem po deptaku, a kończył grubo po północy piwem na plaży (na której już o tej porze nikogo nie było, bo w końcu po sezonie).
Czego mnie to nauczyło?
Teraz zdradzę Ci być może najważniejszy lifehack, jaki poznasz w całym swoim życiu: W trakcie tego siedzenia na plaży (które niekiedy trwało do rana) uświadomiłam sobie, że nic tak nie umacnia związku (małżeństwa, przyjaźni) i nie ma żadnej lepszej metody na rozwiązanie wszystkich problemów w relacjach międzyludzkich jak przegadanie całej nocy. Jeżeli jesteś w stanie gadać z kimś tak długo, że nawet nie orientujesz się, że wzeszło słońce, to znak że wszystko się między Wami ułoży.
Dotarło to do mnie dopiero w trakcie tegorocznych wakacji, ale jak zaczęłam się nad tym poważniej zastanawiać, to zauważyłam, że faktycznie – jak przechodziliśmy jakieś trudniejsze okresy, to nie zarywaliśmy nocy. A im jest lepiej – tym bardziej szkoda nam kłaść się spać.
Dokładnie ta sama zasada ma zastosowanie do wszystkich innych ludzi. Tylko te osoby, z którymi przegadałam kilka nocy zostały w moim życiu na długo (być może na zawsze) i wiem, że zawsze, w każdej sytuacji możemy na siebie liczyć. A wszystkie przyjaźnie „dzienne” skończyły się wraz z pierwszą przeszkodą – końcem szkoły, przeprowadzką, zmianą pracy.
I chyba właśnie przez to całe moje życie towarzyskie odbywa się w internecie 😉 Wszystkie znajomości „dzienne” rozeszły się po kościach (i nie mam poczucia straty), a przyjaźnie zawarte w trakcie zarwanych nocy trwają nadal mimo takich przeciwności losu jak np. rozjechanie się po świecie.
Wracając jednak do tematu mojej nieobecności – Sama widzisz, że przy tak „napiętym grafiku” nie miałam czasu zaglądać do internetu.
Internetowy detox
Bywały takie dni, kiedy brałam telefon do ręki TYLKO po to, żeby zadzwonić do dziecka, które gdzieś się poszwędało. A bywały i takie, w które nie dotknęłam telefonu ani razu i nawet nie zastanowiłam się nad tym, czy jest naładowany. I wiesz co się stało? NIC!
Zapomniałam o tym, że istnieje internet, facebook, maile i milion innych stron lub aplikacji, które zazwyczaj sprawdzam codziennie.
W czasach rewolucji przemysłowej i 14 godzinnego dnia pracy, aby odpocząć wystarczyło nie pracować, bo to robiło kolosalną różnicę.
Później przez bardzo, bardzo wiele lat, żeby odpocząć trzeba było wyjechać i „zmienić klimat”, bo to pozwalało się oderwać nie tylko od pracy, ale też od codziennych, domowych problemów.
Jednak teraz wydaje mi się, że doszliśmy do kolejnego etapu. Do etapu, w którym, żeby móc odpocząć i „uwolnić głowę” musimy się „odłączyć”. Odpiąć od maili, powiadomień, newsów i tych wszystkich BARDZO WAŻNYCH rzeczy, bez których na co dzień nie da się funkcjonować.
Możesz mi wierzyć lub nie, ale powiem Ci w tajemnicy, że jednak się da. Sprawdziłam i o dziwo nadal żyję. A do tego czuję się zdecydowanie bardziej wypoczęta niż w zeszłym roku, kiedy zrobiłam dużo mniej kilometrów, ale spędziłam dużo więcej czasu przed ekranem komputera i telefonu.
Polecam taki internetowy detoks. Przypomnisz sobie, co to jest prawdziwy odpoczynek. Wystarczy jeden dzień, żeby poczuć różnicę.
Niestety wraz z powrotem do szarej codzienności – musiałam się „przypiąć” na nowo. Ale może dzięki temu doświadczeniu łatwiej mi będzie zdecydować się czasem na jakąś krótką, np. weekendową przerwę 🙂